Proud member of bbRiderZ

Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi jakubiszon z miasteczka Czaniec / Bielsko-Biała. Mam przejechane 51859.25 kilometrów w tym 2592.35 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 16.65 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie. button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy jakubiszon.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Międzynarodowo

Dystans całkowity:1351.98 km (w terenie 140.50 km; 10.39%)
Czas w ruchu:63:01
Średnia prędkość:21.45 km/h
Maksymalna prędkość:72.00 km/h
Suma podjazdów:17722 m
Suma kalorii:10205 kcal
Liczba aktywności:8
Średnio na aktywność:169.00 km i 7h 52m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
271.48 km 1.00 km teren
10:54 h 24.91 km/h:
Maks. pr.:67.79 km/h
Temperatura:14.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3097 m
Kalorie: kcal

Tour de Mała Fatra 2014

Wtorek, 11 listopada 2014 · dodano: 06.08.2015 | Komentarze 3

Po dwóch dniach ciorania w terenie przyszła pora szoskę... ale nie taką lajtową :). Od pewnego czasu, jak Marek87 nawiedził Małą Fatrę, chodził mi szatański pomysł po głowie by okrążyć te piękne pasmo. Długo się zbierałem ale w końcu się udało wybrać optymalny termin - 11 listopada. W sumie pora trochę późna ale przynajmniej na Słowacji są normalnie otwarte sklepy a w PL wiadomo - wielkie święto. Miałem parę wariantów trasy ale ostatecznie wybrałem najszybszy ( hehe w końcu w listopadzie nie ma za długich dni ) i dość mocno uphilowy. Na dzień dobry Ruszyłem w stronę Ujsół ale jakoś mi się średnio kręciło - tylne koło biło. Jak się okazało, tak poprzedniego dnia dobijałem koła, że mi lekko wybuliło - źle osadziłem oponę. Po "przetoczeniu" ;) ruszyłem dalej w stronę granicy. A za nią jakaś zniżka formy. Oj nóżkami prze okropnie podawała...Do tego jeszcze bardzo lichej jakości asfalty....Ajjj morale spadły... Za Orawską Lesną zaczęło się konkretne kręcenie - wbiłem się na dość wąską drogę prowadzącą na Holę. Oj kurcze podjazd albo kiler albo te morale takie daremne w dalszym ciągu - dłużyło się to prze okropnie. Za to całe trudy zrekompensował widok na szczyty Małej Fatry - było warto :).



Gdzieś w Rajczy ;)


Przełęcz Glinka.


Uzupełnianie zapasów w Orawskiej Lesnie.


Trza opuścić główne drogi...




Troszkę historii ...


Taka tam skromna wysokość :).


No i zaczęło się - widoczki :)


Od tej chwili zaczął sięzjazd - pikny zjazd :). A ciągnął się on w zasadzie aż do Parnicy. Kurcze powiem Wam - prze pięknie tam jest. Widać, że bogate to tereny nie są ale i tak jest tam malowniczo. Od Parnicy aż do do Turanów jechałem już dość ruchliwą drogą a co najlepsze, był tem szczególny mikroklimat, bo w która stronę bym nie jechał - zawsze pod wiatr, hehe. Dało mi to trochę w kość co znacząco odbiło się na tempie ( masakra ). W Turanach, mając ju dość ruchu ulicznego odbiłem w prawo na drogę lecącą wzdłuż Krpelianskiego Kanału. Hehe na mapie wyglądała jak droga asfaltowa - no niestety był to dość dziurawy szuter. Ale w końcu od czego się ma górala na slickach - on wszędzie da radę :D.




Widokowo ;)




Malowniczy, klimatyczny odcinek tylko szkoda, że w którymkolwiek kierunku by się jechało, to pod wiatr - taki urok kotlinki :)



W Sucanach trza było zjeść bo człek już opadał z sił. Jakimś dziwnym trafem udało mi się natrafi c na pizzerie choć w dość mało ciekawej dzielnicy - cygańskiej. Ku zdziwieniu miałem lekki problem z dogadaniem się...hmnn dziwne. Po otwarciu menu oczywiście zgłupiałem... Jedyne co zrozumiałem, to że są jakieś pizze dnia - wybrałem w ciemno :). Bardzo sympatyczna kelenereczka przyniosła mi placka a tu zaskoczenie - pierwszy raz jak żyje, a "parę" wiosen już mam, zobaczyłem jajko na twardo, pięknie pokrojone w plasterki na cieście. SZOK!!! :D :D. Mimo, że pizza była dość dziwaczna to i tak smakowała dobrze. Hehe od razu power wstąpił w nogi - od tego momentu kręciło się już wybornie :). By częściowo ominąć ruchliwą drogę na Żylinę, wybrałem wariant przez Lipowiec. No niesty za długi odcinek to nie był ale przynajmniej zero aut :). Do Nezbuckiel Lucki już jechałem mega ruchliwą drogą nr E50. Powiem szczerze: odcinek prze genialny pod względem widokowym ( przepiękna trasa doliną), szybki tylko gdyby nie te TIRy i prze gigantyczny ruch. Momentami jechało się koło tirów na zapałki więc było z deczka niebezpiecznie. Ogromne wrażenie zrobił na mnie Zamek Strecno - ppo prostu coś magicznego. Nawet pofatygowałem się na niego wyjechać lecz niestety był zamkniety - hehe z lekka poza sezonem tam byłem :D. Miejscówka godna ponownego odwiedzenia! Na komórze wyczaiłem, że nie muszę jechać do Żyliny, robiąc przy okazji niezłe kółko, tylko wbiję się na pieszy most. Dość łatwo udało się go znaleźć. Teraz już na dobre opuściłem ruchliwe drogi :).



Namiastka terenu ;)




Hehe udało mi się strzelić focisza jak akurat nic nie jechało ;).


Zameczków troszkę widać w okolicy jest :)


Hrad Strecno



Klimacik był :)



W Varinie zrobiłem ostatnie tankowanie i uzupełnianie kalorii przed granicą. Pomału zostawiałem Małą Fatrę za sobą, jadąc przez większe oraz mniejsze wioski. Po drodze zaliczyłem jeszcze 3 konkretne podjazdy, które wycisnęły ze mnie ogromne ilości potu. Pierwszy, jeszcze za dnia, w Kubikowie - fajna ścianka a dwa kolejne, już po zmroku tuż przed samą granica - Kosariska i Skalite. Oczywiście nie wjeżdżałem na expresówke do Milówki tylko boczną drogą, wzdłuż S69 dojechałem do Lalików a później przez Szare do rodzinnej miejscowości braci Golców. By nie dublować w znacznym zakresie trasy, odbiłem na Przybędzę by przez Lipową, Godziszkę i Buczkowice powrócić do Bielska. Na sam koniec walnąłem sobie piwko na ZWMie ( starym rynku ) - na mapce już tego nie zaznaczałem ;).

Reasumując: piękna traska, brak prądu przez niemal połowę trasy i co najważniejsze kolejne zacne pasmo zostało okrążone a że w listopadzie wpadło niecałe 300 km. do kolekcji to już inna bajka ;)




Ostatnie widoki na Małą Fatrę.

.
Już prawie jak w domu ;)



Kategoria Międzynarodowo


Dane wyjazdu:
99.00 km 0.00 km teren
04:18 h 23.02 km/h:
Maks. pr.:54.00 km/h
Temperatura:12.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:878 m
Kalorie: 3005 kcal

Szosowa Karvina

Niedziela, 9 marca 2014 · dodano: 09.04.2014 | Komentarze 8

Jeden hampel, brak amora, założone slicki.. czyli musi być szosa ;-)
Tym razem jakoś wybitnie późno się zabrałem za kręcenie ( okolice południa )...wiadomo sobotnie wieczory bywają ciężkie ;). Jeszcze rano, zajadając śniadanie ugadałem się z Michałem na wspólne pedałowanie. Co ciekawe gościa w ogóle nie widziałem/znałem ale należał do naszej bielskiej grupy riderz'ów więc postanowiłem zaryzykowac. Najlepsze było jego zdziwienie jak dojechał na miejsce spotkania ( Rancho pod Strusiem koło lotniska ) i zobaczył mnie na oslickowanym góralu - biker myślał, że ja też śmigam na szosie....a tu taka niespodzianka :D. No cóż...życie :D. Tym razem postanowiliśmy uderzyć w stronę Cieszyna i jak bozia da to pokręcić troszkę po Czechach. Ja proponowałem kręcić bocznymi drogami lecz Michał zasugerował, że lepiej będzie do Cieszyna dojechać starą drogą a w zamian zaliczyć parę kilometrów u naszych południowych sąsiadów. Tak też zrobiliśmy!. Do samego Cieszyna jechało się wybornie, nożka podawała a do tego świeciło słoneczko. No czegóż można więcej chcieć?? :). Tak elegancko się pedałowało, że kompletnie zapomniałem o foceniu....W cieszyńskim Kauflandzie uzupełniliśmy  zapasy i ruszyliśmy w stronę Olzy. No niestety chwilę po przekroczeniu granicy, Michał zorientował się, że zapomniał spod sklepu zabrać bidon...Wróciliśmy się ale fanta już nie było. Nasuwa się pytanie: po jakiego czorta komuś bidon?? Nota bene używany i za parę groszy ( nie był nawet markowy tylko jakiś paść z Lidla...) . No cóż głupota ludzka nie zna granic....Ruszyliśmy w stronę Karviny drogą nr 67.  Była to "główna" droga ale ku zdziwieniu jechała nią garstka samochodów stąd też kręciło się wyśmienicie.


gdzieś w Karvinie...



W samej Karvinie nie zatrzymywaliśmy się na dłużej, krótka przerwa na banana, łyk izo i pokręciliśmy w stronę starego przejścia granicznego w Kończycach. Co ciekawe już kiedyś chciałem przekroczyć tam granicę, wracając też właśnie z Karviny ale pomyliły mi się drogi i wyjechałem w Kaczycach... W zasadzie od Karviny do granicy prowadził Michał, gdyż on  te tereny znał lepiej ale za nią role się wyrównały - hehe jakoś nie zapomniałem dróg w ciągu roku :). No niestety po wjechaniu do Polski już tak wesoło nie było - cały czas pod wiatr!!! Szybko człek opadał z sił,  morale spadały z kilometra na kilometr. Do tego Michał został poinformowany, że musi szybko wracać do domu więc można było zapomnieć o odpoczynkach.







Ja nie wytrzymałem i w Ligocie musiałem się zatrzymać coś wszamać bo brakowało powera. W Mazańcowicach pożegnaliśmy się i każdy pokręcił w swoją stronę. Ja troszkę podładowany postanowiłem jeszcze zaliczyć na sam koniec Trzy Lipki. Oj przyznam, że jazda pod wiatr wyssała ze mnie sporo energii i  co najciekawsze to w bardzo szybkim czasie ale i tak to był pikuś w porównaniu do zeszłorocznego tripu na Baranią Górę, gdzie jadąc prostą drogą z Żywca do Węgierskiej Górki, szczytem marzeń było osiągnięcie prędkości 22 km/h. Wiało tak nie miłosiernie w fację, że miałem ochotę zawrócić :)

P.S. Mało fotek ale za to dużo jazdy  - uroki jazdy z kimś ;)






Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.: km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Podsumowanie Bike Sezonu 2013.

Poniedziałek, 6 stycznia 2014 · dodano: 06.01.2014 | Komentarze 4

Przyszedł czas na rozliczenie się z ubiegłym sezonem/rokiem :). Tytułem wstępu powiem, że był to rok zdecydowanie lepszy od 2012 i to w zasadzie pod każdym względem. Podobnie jak w 2012-tym miałem jakieś cele, tak też rok 2013 przyniósł nowe, bardziej ambitne, które w większy lub mniejszy sposób zostały zrealizowane.

A jakie to miałem plany na sezon 2013?? Już podaję:
1. Wykręcić dużo więcej kilometrów niż w zeszłym roku :).
2. Pokusić się o pobicie dotychczasowych rekordów prędkości i dystansu dziennego.
3. Poznać nowe rejony.
4. Wziąć udziału w jakimś Maratonie - w końcu :D .
5. Przejść w końcu na SPD.
6. Zrobić jakiegoś kilkudniowego tripa.
7. W dalszym ciągu realizować plan zdobycia wszystkich najwyższych szczytów pasm Beskidów jak również okrążenie zaległych pasm  Beskidów.

No to zaczynamy rozliczenie się z planów/celów na rok 2013 ;)

Ad. 1.
Patrząc na statystyki dużo pisać nie trzeba :D. Poprawiłem swój roczny dystans o 50% więc chyba źle nie ma :D. W tym sezonie jeździłem zdecydowanie więcej i częściej. W dużej mierze przyczyniła się do tego praca jaką miałem -  początkowo jej brak a później dużo wolnego w środku tygodnia - no bo o zaostrzającej się CYKLOZIE nie wspomnę ;).  Niestety częsta praca w weekendy odbiła się na teamowych ( bbRiderZ ) wypadach ale za to nadrabiałem w tygodniu na samotnych tripach.

Ad. 2.
Tym razem to już zaszalałem :D. Może w przypadku rekordu prędkości szału nie było bo mój Vmax poprawiłem raptem o 1,5 km/h ( 79,5 km/h.) ale za to dystans dzienny pobiłem i to zdecydowanie :). W zasadzie długich wyjazdów w tamtym roku było sporo, bo aż 19-krotnie przekraczałem liczbę 100 kilometrów. Zaczęło się od szosowego tripu do Krakowa ( plan narodził się w trakcie sezonu ), następnie integracją z Częstochową a dokładnie ze Skowronkami ( oj to był piękny trip, który o mały włos nie skończył by się karetką  - mega odcięcie, spora utrata świadomości ), a później to był już prze epicki wypad do Zakopanego ( Tour de Babia - Zakopane Edition ) z ekipą z Jaworzna, Cieszyna, Rybnika, Bielska, Andrychowa i Grzechyni. Pobiłem wtedy swoją życiówkę - 270 km.  Przyznam się bez bicia, była to najlepsza szosowa wyprawa 2013 roku - genialna ekipa, trasa i atmosfera. Oby takich więcej w 2014 roku. A już wiem, że w planach są kolejne :).


Częstochowskie Krowiarki - Dzięki Daria i Rafał za wspólny trip :)


Epickie Tour de Babia - Zakopane Edition!! Zgraja maniakalnych Bikerów ( niestety bez Waldka, który opuścił nas przed Zakopcem ).

Drugi raz przekroczyłem magiczną liczbę 200-tu km. na nota bene terenowej wyprawię na Lysą Horę. Nie no stricte terenowy trip to nie był :D bo było sporo asfaltowych dojazdówek. Była to bardzo fajna wycieczka, poznało się nowe tereny, mam tu na myśli czeskie górki ;). Wisienką na trocie była moja udana próba przekroczenia, zdawało by się kosmicznej liczby, 300-tu kilometrów na raz. Hehe w zasadzie 270 kilometrów z TdB -ZE by mi w zupełności wystarczyło tylko pewien człek, biker z Rybnika, niejaki Gustav wszedł mi na ambicje i musiałem wykręcić coś wielkiego - tak to jest jak się czyta o wyczynach Rybnickiego Terminatora :). Udało mi się wykręcić prawie 344 kilometrów w ciągu 19 godzin z czego 14 w siodle ale nie po byle asfaltach tylko po całkiem niezłych górkach i co ciekawe nie w lecie jak dzień jest długi tylko w październiku :). Nie obyło się bez kryzysów, bez chwil zwątpienia ale radość po przyjeździe do domu była ogromna. Wtedy uświadomiłem sobie, że jeśli się czegoś bardzo chce można tego dokonać :).


Tymbark - w trakcie pobijania życiówki :).

Ad.3.
No tego się trochę poznało :). Byłem łohoho w wielu, wielu miejscach, miejscowościach, górach. Kurcze od czego tu zacząć, hehe najlepiej od początku. No to może w wielkim skróci powiem tak: zawiało mnie do Czech parokrotnie ( m.in. Terlicko, Karvina ), byłem w Zakopanem, Limanowej, Myślenicach, Krościenku nad Dunajcem, Nowym Targu, Krakowie, Rajczy, troszkę pokręciłem po Słowacji - Namestowo. Ogólnie rzecz ujmując zwiedziłem kawał Małopolski, troszkę Czech i Słowacji i przejechałem parę nowych gmin Żywiecczyzny. Niestety Śląsk sobie w tamtym roku odpuściłem ale myślę, że w obecnym nadrobię ;).     

Ad.4.
No tego jedynego elementu zeszłorocznego planu nie udało mi się zrealizować. Powody w zasadzie były dwa: brak funduszy i częsta praca w weekendy. No niestety przyszło mi pracować za żenujące pieniądze i to jeszcze bardzo często w weekendy. Co tu dużo pisać - trzeba będzie z nawiązką zrealizować ten element w tym roku :).

Ad.5.
W końcu!!! Po tylu latach bycia upartym i nie do końca przekonanym, przesiadłem się na SPD :). Oczywiście nie na początku roku tylko...w połowie :). Stwierdziłem, że raz kozie śmierć i na pierwszy wypad w SPD-kach zafundowałem sobie tripa do Czech. Hehe udało się bez gleby :). Jednak w teren szybko nie wjechałem bo dopiero po miesiącu - wolałem wtłoczyć do mózgu kwestię wpinania i wypinania. Po wjechaniu w teren zauważyłem kolosalną różnicę - górki, które do tej pory były nie podjeżdżalne, zrobiły się nagle płaskie :). Powiem tak - głupi byłem, że tak późno przesiadłem się na ten system ale mądry Polak po szkodzie :D.

Ad.6.
Taaaak :). A było coś takiego :) ( Beskid Żywiecki Expedition ). Udało mi się zrealizować ten cel podczas urlopu i powiem, że to był chyba najlepszy urlop w moim życiu. Choć wyprawa nie trwała długo, bo zaledwie 3 dni ale prawie cały Beskid Żywiecki został zorany przez mnie.  Epicka wyprawa, genialna pogoda, walka z samym sobą, super tereny, hektolitry wylanego potu i niezapomniana frajda - tak mógłbym krótko opisać ten trip. Po BŻE już wiem co warto zabierać na wyprawy więc na kolejne pojadę zapewne z dość mocno okrojonym plecakiem.  W nowym roku też mam w planie kilkudniowe wypady, już pomału rodzą mi się w głowie nowe eskapady choć jak znam życie, będą to spontaniczne akcje :) . Jak Bozia da pieniążki i zdrowie to i może powrócę do Chorwacji by trochę zorać tamtejszych ziem ;).


Beskid Żywiecki Expedition 2013 - pierwsza wyprawa kilkudniowa.

Ad.6.
Do kolejnych okrążonych Pasm Beskidów mogę dodać Beskid Wyspowy, Makowski i Gorce. Choć powiem szczerze, że zrobiłem to na raz podczas bicia życiówki i nie do końca było to pełne okrążenie pasma/pasm ale myślę, że można to pod to podpisać :). Niestety żadnego nowego szczytu z Korony Gór Polski nie zaliczyłem. Myślę, że w tym roku uda mi się tego dokonać podczas jakiś wypraw rowerowych bo niestety kolejne szczyty są już za daleko, żeby dojeżdżać do nich rowerem...

Do swoich osiągnięć 2013 roku mogę m.in. zaliczyć pobicie życiówki,  wjechanie na Pilsko i Babią Górę podczas jednego dnia ( zero dojazdówek autem ), zimowe zdobycie Skrzycznego. Porażek jakiś takich większych nie było, hehe były tylko 2 urwane haki  ale to bardziej straty :).

Poza tym był to bardzo udany rok. Poznałem mnóstwo zakręconych rowerowo ludzi ( ekipa z Częstochowy - Skowronki; z Jaworzna - Funio, Janusz507, Piofci, Majorus, Kovval; z Cieszyna - Daniel3ttt [ Cieszyński Terminator ], Marek87, Qwertysun; z Rybnika- Gustav [ Rybnicki Terminator ]; z Grzechyni - Tlenek; z Rzeszowa - Sebol; i z Bielska - Marzen, Pawelp7 ). Ponadto spędziłem miłe chwile kręcąc razem ze bbRiderZ'ami podczas temowych wypadów ( Leskowiec, Lysa Hora, Filipka itd.). No co tu dużo pisać - to był bardzo dobry rok!!!

A na koniec pozwolę sobie zrobić mały TOP 2013 :) :
  • najlepszy trip szosowy - ex aequo Tour de Babia - Zakopane Edition 2013 i Pierwsze 300 km;
  • najlepszy trip terenowy - samotnie  - ex aequo Beskid Żywiecki Ęxpedition i Pilsko-Babia Expedition,
  • najlepszy trip terenowy w towarzystwie - Filipka z finałem na Skrzycznem;
Na razie tylko tyle kategorii ale z biegiem lat pewnie pojawi się więcej!!!

Na koniec dziekuję wszystkim za mile spędzone chwile, za wspólne wypady/tripy i mam nadzieję, że nikomu nie zalazłem za skórę ;).
W nowym roku życzę wszystkim żeby nóżka zawsze podawała, żeby obyło się bez kontuzji, poważniejszych awarii, żeby nowy rok był jeszcze lepszy niż poprzedni!!!
Do zobaczenia gdzieś na beskidzkich i nie tylko szlakach :).  





Dane wyjazdu:
208.02 km 76.00 km teren
11:11 h 18.60 km/h:
Maks. pr.:70.40 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2960 m
Kalorie: kcal

Lysa Hora Expedition 2013 - teamowo :)

Niedziela, 18 sierpnia 2013 · dodano: 08.10.2013 | Komentarze 4

...W końcu trzeba się zabrać za zaległe wpisy...

Na wstępie powiem, że dokładnego opisu trasy nie będzie ( mam na myśli kolorów szlaków ) ponieważ mam jakieś takie dziwne usposobienie, że jeśli ja nie planuję/buduję trasy to nie zwracam na nią dokładnej uwagi w trakcie. Po prostu jadę za resztą :). Czy to jest dobre czy złe to nie mnie oceniać - tak już mam. Wyjątkiem jest tylko sytuacja, gdy w trakcie dokonujemy wspólnych zmian. Ale aż tak strasznie nie będzie :D. Coś tam pamiętam ;). Aaaa dokładny opis trasy zamieścił na swoim bikelogu Marek ( opis ).

To może zacznę od początku...:). Podczas mojego symulowanego L4 ( próba zmiany pracy ) ktoś ( nie pamiętam już kto ) z ekipy bbRiderZ wpadł na szatański pomysł tripu na najwyższy szczyt Beskidu Śląsko-Morawskiego tj. Lysej Hory (1324 m.n.p.m.). Nie ukrywam, że plan mi się bardzo spodobał: po pierwsze - planowałem powrócić po raz drugi w te rejony, a po drugie miało być jak najwięcej jazdy w terenie. Zatem zapowiadała się ciekawa wyprawa. A żeby było jeszcze piękniej, mieliśmy dodatkowo przewodnika ( Marka ), który zna te tereny jak własną kieszeń :).
Za miejsce zbiórki ustaliliśmy parking przy stadionie w Wapienicy i magiczną godzinę 7.00. Nie ukrywam, że w moim przypadku jest to dość wczesna pora, zważywszy na fakt, że do Wapienicy mam ponad godzinę kręcenia. Jednak tym razem postanowiłem się nie spóźnić :D. Hehe wyjechałem jeszcze przed wschodem słońca


Wchód słońca a ja już na bike'u :).

Niestety jakoś sobie źle obliczyłem czas dojazdu i byłem dużo za wcześnie :/. Hehe albo noga podawała za dobrze :D. Punk 7 w składzie 6 osobowym ruszyliśmy na w stronę Ustronia. W Jaworzu dołączył do nas Marek i tak oto w pełnym składzie pokręciliśmy w stronę granicy. Po drodze oczywiście sporo rozmów, śmiechów i wspomnień z poprzednich tripów. Kręciło się wybornie :). Nie omieszkaliśmy oczywiście zaliczyć...(patrz tabliczka niżej ) ;).







Jak wiadomo owa trasa górska to klasyczna bułka z masłem - hehe szlak chyba dla emerytów bo nic trudnego tam nie było :). Po przejechaniu przez granice moja orientacja w terenie się totalnie straciła. Jeszcze okolice Nydka w miarę kojarzyłem ale dalej to już totalna czarna dziura. Dzięki bogu mieliśmy przewodnika, który dzielnie nas prowadził po czeskich drogach, szlakach :).






Dla takich panoram warto jechać tak daleko - Pasmo Stożka i Czantorii.

Co mnie bardzo zaintrygowało to czeskie szlaki są idealnie przystosowane dla bikerów - szerokie szutrowe ścieżki/drogi. Z jednej strony fajnie bo nie trzeba katować się na luźnych kamieniach ale z drugiej strony na dłuższą metę robi się nudnie ;). Hehe nie no żartowałem :D. Jechało się super!! Na jednej z polan urządziliśmy sobie leśny popas - hehe mam na myśli obżarstwo ostrężynami i borówkami... w moim wykonaniu :). Dalej ruszyliśmy w stronę Ostrego, gdzie raptem zrobiliśmy sobie bardzo krótką na foto .





Podczas jednego z podjazdów na Slavice Marek zerwał łańcuch. Ekipa się trochę podzieliła - część pojechała dalej a część została i czekała aż Marek dokona serwisu swojego napędu. Hehe trzeba było trochę przycisnąć, żeby dogonić resztę :). Po drodze spotkaliśmy jednego z uczestników tegorocznego Tour de Babia - Zakopane Edition - Waldka. Jednak on wraz z kumplem nie dołączyli do naszej wesołej gromadki - postanowili jechać w przeciwną stronę. A żeby nie było tak szutrowo-asfaltowo, wjechaliśmy w trochę cięższy teren - z tego co pamiętam to był to czerwony szlak graniczny między Czechami a Słowacją. Bardzo fajny odcinek z licznymi technicznymi fragmentami.




Pomału nasz cel ukazywał się na horyzoncie.




Gdzieś na czerwonym granicznym szlaku.




Coraz bliżej...


Pomysł Piasqa na transport izo :D.


Żeby tak kolorowo nie było, to ktoś musiał złapać kapcia - tym razem padło na Grześka.






Marek ostro kręci pod górę.

Po dojechaniu do asfaltu prowadzącego na szczyt Lysej Hory podzieliliśmy się na dwie grupki: jedna wybrała wariant łatwiejszy a mianowicie uphill asfaltem, natomiast druga ( w tym ja, Piseq i Marek ) wersję terenową - czerwonym szlakiem. Mnie niestety pokończyły się zapasy picia i uphill szedł mi kiepsko. Wraz z Markiem po pierwszym przecięciu szlaku z asfaltem postanowiliśmy wjeżdżać już wersją łatwiejszą. Piaseq jednak dalej pruł terenem do góry. Przyznam się, że to był mój drugi uphill na ową górę i po raz drugi miałem przyjemność robić go w niezłym upale. Jakoś widać mam szczęście :D.





A na szczycie "popas" :). Upragniona przerwa na obiad :). Choć przyznam się, że na obfite porcje w tamtejszej knajpce nie ma co liczyć - zupy są podawane w w mini talerzykach/salaterkach. Jedynie co się opłacało kupić to spaghetti. Ja podczas uphillu marzyłem tylko o jednym - coca-coli. No niestety ten koncern nie
ma za dużej sprzedaży w tym raju - totalny brak produktów na półkach. Więc przyszło mi marzyć dalej o zimnej coli... Na szczycie ustawowe zdjęcie grupowe i trzeba było zjeżdżać bo czas gonił.












Grupowo - bez Piasqa bo on już zjeżdżał :)





Podczas zjazdu doszło do małego podziału - Piaseq wybrał trudny, techniczny zjazd natomiast my fajny trawers dużo łatwiejszą trasą ale za to szybszą :). Jednak rozłąka nie trwała długo bo może 15 minut :D. Później już razem leśnymi duktami zjechaliśmy do asfaltu by dalszą część trasy pokonywać po utwardzonej nawierzchni. Marek idealnie nas prowadził omijając ruchliwe drogi. Jeszcze po czeskiej stronie postanowiliśmy "ostudzić" nogi...i nie tylko :)




W Lesznej zrobiliśmy postój na uzupełnienie płynów i na pożegnanie się z naszym przewodnikiem. WIELKIE DZIĘKI MAREK!!!! Następnie spokojnym tempem ruszyliśmy w stronę Bieska. Oczywiście przewidzieliśmy fakt, że wrócimy po zmroku wiec w okolicach Jaworza trza było zainstalować oświetlenie.





Do Bielska dotarliśmy po 21-tej. Ja z racji, że byłem nieziemsko głodny postanowiłem odwiedzić jeszcze Stary Runek i wszmać kebaba. Po naładowaniu baterii ruszyłem w stronę domu by otworzyć wrota ok. godziny 22.

Reasumując: To była piękna wyprawa, wymagająca ale za bardzo przyjemna. Niestety dałem trochę ciała z zaopatrzeniem ale...mądry Polak po szkodzie :D. Wielkie dzięki Marzen i chłopaki za wspólny trip!!!! Było genialnie!!! Do następnego :)

P.S. I znowu 200 kilometrów pyknęło :). Aaa jestem mile zaskoczony ogromną liczbą spotkanych bikerów po drodze. Można by rzec, że jest ich jak mrówek :D.


Dane wyjazdu:
270.00 km 0.00 km teren
10:55 h 24.73 km/h:
Maks. pr.:72.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3440 m
Kalorie: 7200 kcal

Tour de Babia - Zakopane Edition 2013

Sobota, 15 czerwca 2013 · dodano: 26.06.2013 | Komentarze 7

Tak, tak w końcu dodaje wpis z tej jakże epickiej wyprawy!!! Przyszedł czas, przyszła wena więc i jest wpis :D.

Dawno temu za górami, za lasami trzem beskidzkim bikerom wpadł do głowy pewien szatański pomysł a mianowicie objechania Góry Matki zahaczając o Zakopane. Legenda głosi, że był to skutek wysokiej temperatury powietrza i wycieńczenia organizmu wskutek uphillu na Przełęcz Krowiarki... :).

Jak wiadomo w każdej bajce jest źdźbło prawdy :D. W tym przypadku, w zasadzie wszystko jest prawdą z wyjątkiem podkoloryzowania skutku wysokiej temperatury :D. Ale do rzeczy... Pomysł zrodził się rok temu podczas tripu k4r3la, webita i daro908 a jego doprecyzowanie i ogłoszenie na forum BS w styczniu. Przez niespełna pół roku temat był omawiany i ku mojemu zdziwieniu odzew bikerów był delikatnie mówiąc duży :). Oczywiście bardzo mnie to ucieszyło bo wiadomo, że w kupie siła ;) i dużo pozytywnej energii, nie zapominając oczywiście o masie śmiechu. W końcu termin się wyklarował ( 15 czerwca ) i przyszło zmierzyć się z owym szatańskim tripem :).

Za miejsce zbiórki ustaliliśmy rondo na wylocie z Żywca i magiczną godzinę 7:00 ;). Umówiłem się z k4r3l'em, że pojedziemy razem - wiadomo w kupie raźniej :). Szczerze mówiąc myślałem, że na rozgrzewkę zrobimy Kocierz ;) ale Kuba sprowadził mnie na ziemie i zaproponował lajtową trasę przez Międzybrodzie. I w sumie miał rację bo nie ma co się na początku przemęczać. Przyznam się bez bicia, że na 4 dni przed TdB-ZE miałem pewne obawy i lekki stresik. Nie chodziło o to, że nie podołam bo kondycyjnie byłem przygotowany, tylko bałem się, że znowu się coś spierdzieli w bike'u. Ostatnio prześladowała mnie plaga awarii - jak nie dętki to łańcuch itp. Wyjątkowo, na dwa dni przed tripem, skoczyłem do mojego serwisanta w celu ogólnego przeglądu i dzięki bogu skończyło się tylko na wymianie łożysk w piastach. Stwierdziłem, że w zasadzie już chyba nic nie może mi się zepsuć (ostatnio dołożyłem do bike'a niecały tysiąc ). Ale wracając do samego tripu... Z Kubą przyjechaliśmy do Żywca idealnie bo chyba było za 10 siódma a na rondzie czekała już spora grupka bikerów :). A ilu nas sumaryczne było???? Oj zjechało się "trochę" chłopa :). Była spora reprezentacja bikerów z Jaworzna, Bielska, nasz nowy guru - gustav z Rybnika, był biker z Cieszyna - w sumie 13 znakomitych :). Po drodze miał do nas jeszcze dołączyć tlenek ( w Jeleśni ) i daniel3ttt, który trochę sobie zaspał ( jechał z Cieszyna ). I tak oto na Tour de Babia - Zakopane Edition wyruszyło 15 bikerów z jakże różnych regionów.


Cała ekipa TdB-ZE 2013.

Wyruszyliśmy punk 7:05. Przyznam się, że genialnie wyglądał Nasz peleton. Poczułem się jak prawdziwy kolarz ;). Od początku tempo mieliśmy całkiem dobre - nie schodziliśmy poniżej 30 km/h. Do Jeleśni jechaliśmy w zasadzie w dwóch grupkach: pierwsza - większa jechała ciut szybciej a druga - zdecydowanie mniejsza zabezpieczała tyły i czekała na Daniela. Najlepsze jest, że chyba nikt się na początku nie zorientował, że minęliśmy czekającego na nas przed Jeleśnią Ludwika (tlenka) :). Dzięki bogu on nas poznał ( hehe takiego peletonu nie da się nie zauważyć ) i szybko do nas dołączył :). Pierwszą przerwę na uzupełnienie zapasów przed granicą zrobiliśmy z Korbielowie, gdzie niespodziewanie wyprzedził nas Daniel. Hahaha ja go nie poznałem :D. Zapytał się mnie, gdzie jedziemy a ja dalej nic. Odpowiedziałem, że na Zakopane a on, że na Żywiec. Dopiero wtedy skojarzyłem, że to jest Cieszyński Terminator :). Po wspólnym foto z pomidorami by Pani ekspedientka ruszyliśmy na Przełęcz Glinne.


Wyjazd z Żywca.


Przejście graniczne w Korbielowie.

Podjazd pod przełęcz poszedł wyjątkowo szybko i sprawnie - może to zasługa ciągłych pogaduszek :D. Po wjechaniu na słowacką krainę tempo było również niezłe - ponad 30 km/h. Nie powiem mi takie tempo odpowiadało- noga podawała jak ta lala a poza tym jechało się albo po płaskim albo w dół :). Ku zdziwieniu słowaccy kierowcy i przechodnie bardzo pozytywnie reagowali na nasz peleton - machali i pozdrawiali. Wiadoma zawsze musi się znaleźć jakaś czarna owca - tym razem kierowca golfa... :/...rasowy burak w VW. Również po słowackiej stronie dochodzi do pierwszych podziałów peletonu - tempo było dość mocne jak na umówione rekreacyjne kręcenie ;). Stąd też w Namestovie część grupy przejeżdża skręt na most i ciśnie z deczka okrężną drogą. Po krótkiej rozmowie telefonicznej zagubieni się odnajdują i teoretycznie mamy czekać na nich. Jednak ruszyliśmy dalej z zamiarem czekania na zaporze przed Trsteną. Funio jednak pojechał na przeciw chłopakom. Na owej zaporze doszło do małego, choć bardzo potrzebnego, wyjaśnienia sobie idei owej wycieczki. Nie wszyscy jednak wzięli sobie do serca mocne słowa Funia...


Część peletonu w Oravskiej Polhorze.




Część ekipy cieszyńsko-jaworzańskiej.


No niestety miałem pożyczony aparat i nie radził sobie z objęciem całego peletonu :).


Janusz foci zbiornik Oravski ;) a my czekamy na zagubionych.

Po przypomnieniu sobie idei tripu zaczęła się część podjazdowo-zjazdowa Słowacji. Na odcinku od zapory do przejścia granicznego w Chochołowie peleton rozbił się na większe lub mniejsze grupki. Wiadomo, moc bikerów o różnym tempie podjazdów wymusiła takie rozbicie. Szkoda trochę... Myślę, że różnica między pierwszą, dość mocną ekipa a ostatnimi bikerami była przynajmniej 20-sto minutowa. I tak w zasadzie dojechaliśmy do samego Zakopca. Ja przyznam się, że byłem gdzieś po środku. Co prawda w pewnym momencie spotkałem się z częścią "pędzącą" ( w sklepie ) ale po chwili ruszyłem dalej, a dokładnie ruszyliśmy tzn. ja, Daniel i Paweł. Po drodze Daniel złapał kapcia więc czekaliśmy aż zmieni dętkę. No niestety troszkę zeszło ze znalezieniem dziury. Akurat minęła Nas bardzo, ale to bardzo sympatyczna bikerka ;), chciałem ją dogonić ale niestety musiała gdzieś skręcić po drodze :/. Dwójkę uciekinierów dogoniliśmy dopiero w centrum Zakopanego, reszta peletony była za nami jakieś 10 minut. Przed Zakopcem odłącza się od nas Waldek - on jedzie do rodzinki i nie wraca już z nami.




Jedyna ofiara TdB-ZE - mucha :D.

W Zakopanem robi dłuższą przerwę na obiad. Hehe chyba każdy zamówił schabowego i zimnie piwko dla ochłody. W planie był jeszcze przejazd przez Krupówki ale ilość ludzi w okolicach tej jakże znanej ulicy zdecydowanie nas zdemotywowała :). Oczywiście nie omieszkam wspomnieć jak to Daniel romansował z góralką, nota bene bardzo szwarną :), sprzedającą żelki :D. Daniel masz od tej chwili nową ksywkę - ŻELEK :D. Dalej już przewodnikiem był Janusz, który to zaprowadził nas na sam szczyt Gubałówki. Przyznam się, że sam podjazd do najlżejszych nie należał. Ja tam nie powiem, jechałem na góralu więc nie miałem większego problemu ale koledzy na szosach już tak lekko nie mieli. Dodając do tego nieziemski upał...Było ostro!!!


Zakopane - ludu jak mrówek...


No to ruszamy na Gubałówkę :).


Początek podjazdu.


Chyba nie muszę pisać co przedstawia to zdjęcie? :)


Jest i Pan Organizator - k4r3l :)




Gubałówka - "zdjęcie rodzinne" ;)

Na Gubałówkę to już chyba nigdy nie będę wjeżdżał rowerem, no chyba, że o 6 rano. Po prostu makabra!!! Jechać się dało!! Ludziska łaziły wszędzie nie patrząc w ogóle na innych :/. Co prawda nie było w planie wjeżdżać na sam szczyt Gubałówki. W planie był zjazd przed szczytem a później, niczym kolarze TdP, podjazd pod Ząb. Niestety część bikerów pośpieszyła się trochę i pojechała dalej. Za to z Gubałówki czekał na nas długi zjazd do Żębu. Szkoda tylko, że po tak dziurawej i prawie że szutrowym asfalcie :). W Zębie zrobiliśmy sobie przerwę na uzupełnienie zapasów, Janusz chciał pomóc pewnej pani uruchomić samochód ale się niestety nie udało :/. Dalej już śmigamy w miarę po płaskim terenie. Przed Jabłonką, na mega długim, prostym i wietrznym odcinku dochodzi do ostatecznego podziału całego peletonu na dwie grupy tzw. szybszą i rekreacyjną :). Ja postanowiłem sobie odpuścić szybsze tempo na rzecz masy śmiechu i poznaniu reszty ekipy. I nie żałuję bo uśmiałem się za wszech czasy :D. Przed Krowiarkami robimy dłuższą przerwę w Zubrzyce by podładować baterie :). Oj było wesoło!! Brzuch bolał mnie już od śmiechu! Na podjeździe czuć było już przejechane kilometry. Sam podjazd do stromych może nie należał ale prawie 200 kilometrów w nogach robi swoje. Do tego chmary much...Makabra!!


Popas w Zubrzycy :)

Na zjeździe z Przełęczy robimy sobie przerwę na małą "toaletę" :). Nie ma to jak zimna, górska woda ze źródełka. Nie wiem jak chłopaków ale mnie nieźle orzeźwiła co było widać podczas zjazdu :). Przed nami był jeszcze jeden mocniejszy podjazd - Przełęcz Przysłop. Jakoś całkiem sprawnie poszło choć tempo miałem nie za szybkie. Aaaa przed Przysłopem pożegnaliśmy się z Ludwikiem (tlenkiem)... Dalej czekała na nas już seria chopek czyli odcinek Stryszawa-Oczków. Na tym fragmencie najbardziej chyba odczuwałem zmęczenie. Co ciekawe po przejechaniu tego odcinka siły jakby wróciły i do Międzybrodzia dotarliśmy już w całkiem dobrym tempie. W Międzybrodziu pożegnaliśmy się ( ja i Kuba ) z ekipą jaworzańską i razem z gustav'em ruszyliśmy do Porąbki. Hhehe tak w ogóle to Sebastian (gustav) to niezły terminator - wymyślił sobie, że dokręci do 500 kilometrów. Oczywiście zrobił to!!! Pełen szacun za wytrwałość!!!! Na zaporze w Porąbce pożegnaliśmy Sebę i ruszyliśmy na ostatni uphill tego dnia a mianowicie na Przełęcz Targanicką. Oczywiście pokonaliśmy ją na młynku bo sił brakowało na mocniejsze przełożenie ;). W Targanicach pożegnałem się z k4r3l'em i bocznymi drogami dotarłem do domu. Co ciekawe na odcinku Porabka- Targanice rozmawiałem z Kuba, że mam smaka na jakąś kiełbaskę z grilla/ognicha a tu przyjeżdżam do domu i co?? Moi robią kiełbaski na ognichu :). Głupi ma zawsze szczęście :D.

No to przyszedł czas na podsumowanie :) :
Wielkie dzięki chłopaki za epicki trip, za to że zjawiliście się tak licznie i za tą wspaniałą atmosferę!!! To było genialne wydarzenie!!! Mam nadzieję, że będzie to impreza cykliczna i za rok znowu się spotkamy na Tour de Babia - Zakopane Edition 2014!! Ba, mam nadzieję, że będziemy wspólnie kręcić częściej!! Do następnego!!!


Dane wyjazdu:
137.63 km 3.00 km teren
06:03 h 22.75 km/h:
Maks. pr.:60.80 km/h
Temperatura:13.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1547 m
Kalorie: kcal

Białokopytne Czechy.

Sobota, 1 czerwca 2013 · dodano: 02.06.2013 | Komentarze 6

W końcu!!!! Tak, tak w końcu przesiadłem się na SPD!!! Zakupiłem białe Kopyta ( czyt. buty ), pedały SPD ( miały być też białe ale ostatecznie wybrałem czarne ) i po niespełna kilometrowym odcinku zapoznawczym z nowym systemem postanowiłem wykręcić jakiś konkretny trip :). Pomyślałem: raz kozie śmierć!!! Albo przyjadę na tarczy albo z tarczą!! Hehe w sensie albo z gipsem, albo cały i zdrowy :D. Umówiłem się z częścią bikerów z bbRiderZ w Bielsku o 10-tej. Wyjątkowo do BB przyjechałem autem bo na 9-tą byłem umówiony u fryzjerki a poza tym miałem jakieś przeczucie, że mogę wykręcić niezły trip więc darowałem sobie 20 km. dojazdu ;). No niestety pogoda nie zapowiadała się ciekawie - jadąc do BB padał lekki deszcz. Pomyślałem: chyba z tego tripu będzie lipa... O 10-tej zajechałem pod Gemini (miejsce spotkania) a tam nikogo nie było...Szybki telefon do Maćka w celu wyjaśnienia i już wiedziałem, że tylko mi będzie dane coś pokręcić - chłopaków zdemotywował padający drobny deszcz :/. Hehe ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło :). Z racji, że SPD nie miałem jeszcze dobrze opanowanego, no bo w sumie nie było kiedy :D, postanowiłem sobie zrobić prezenta i ruszyć na asfaltowy trip! Wiadomo na asfalcie lepiej opanowywać wypinanie i wpinanie. A gdzie ruszyłem?? Jak sam tytuł mówi - do Czech!!! A co tam! !Jak szaleć to szaleć :). Przyznam się, że Czechami zaraził mnie Daniel. Czytając jego wpisy na BS postanowiłem odwiedzić te piękne tereny. Najlepsze jest to, że jechałem do Pepików bez żadnej mapy :D. Ale z tym sobie później poradziłem. Zatem ruszyłem w kierunku Cieszyna bocznymi drogami przez Jaworze i Górki Wielkie. Planowałem później już jechać starą drogą na Cieszyn ale w ostatniej chwili odbiłem na Goleszów. Chciałem tym sposobem ominąć ruch ale... hehe to mi się nie udało, przynajmniej na odcinku Goleszów-Cieszyn :). Ku zdziwieniu po wyjechaniu z Bielska przestało padać, momentami tylko coś pokrapywało ale ogólnie pogoda była całkiem całkiem :).


Rynek w Cieszynie.

W Cieszynie, w punkcie informacji zaopatrzyłem się w mapę Czech i okolic miasta. Hehe przynajmniej tak mi się wydawało :). Co do mapy Czech to by się zgadzało, ale co do okolic miasta to już nie - kobitka się pomyliła i dała mi mapę okolic Bielska :D. Darmówkę udało mi się zdobyć w Czeskim Cieszynie i miałem już komplet potrzebnych map. W zasadzie w planie miałem Karvinę ale cały czas modyfikowałem trasę i zahaczałem o różne miejsca. Ledwo wyjechałem z Czeskiego Cieszyna i...zerwałem łańcuch!! No cóż - lekko się poirytowałem ale spiąłem dziada i ruszyłem w stronę miejscowości Terlicko a dokładnie jeziora :). Jako że w okolicy był jeszcze jeden akwen postanowił go również odwiedzić. Tym sposobem odbiłem z drogi głównej i ruszyłem w stronę Koniakowa...hehe tego czeskiego :). Następnie wbiłem się na trasę rowerową o numerze 6090.


Już po czeskiej stronie - widok na pasmo Czantorii i Stożka.

Tą też trasą dojechałem do zbiornika wodnego Žermanice. Powiem szczerze bardzo fajna trasa biegnąca bocznymi drogami, z dala od ruchu samochodowego. A do tego jeszcze te piękne widoki na Javorový i Lysá Hora'e. Po prostu przepiękne!!


Zbiornik wodny Žermanice a w tle Lysá Hora.


Žermanice cd.

Z Pitrova ruszyłem niebieskim szlakiem do Těrlicko'a. Według mapy powinien znajdować się tam jakiś zamek. No niestety nie odnalazłem go choć według mapy teoretycznie koło niego przejeżdżałem :). Zrobiłem sobie krótki odpoczynek przy akwenie i ruszyłem w stronę Karviny. Po drodze minąłem "zawody motocyklowe" starych jawek :D. Nie ma to jak dzieci śmigające na stuningowanych motorowerach produkcji czechosłowackiej. Czesi to mają pomysły :). Hehe ale w końcu był Dzień Dziecka :).





Co mnie zaciekawiło podczas drogi do Karviny to praktycznie puste ulice. Dziwne bo w końcu była sobota i to na dodatek Dzień Dziecka. Po Karvinie jeździłem już praktycznie na czuja. Ne wiadomo skąd znalazłem się na rynku :). Z głupoty zahaczyłem jeszcze o zamek ;). Przyznam, że bardzo ładny ten rynek tylko brak na nim było życia. Chciałem sobie tam zjeść obiad ale za bardzo nie było gdzie. Poza tym plątali się tam cyganie i zaczęło padać więc szybko się teleportowałem. Jako że jeździłem na czuja, oczywiście pomyliłem drogi i granicę z Polską przekroczyłem w innym miejscu niż planowałem. Próbowałem wcześniej pytać o drogę miejscowych Czechów ale jakoś trudno było ich zrozumieć ;). Ostatecznie granice przekroczyłem w Kaczycach Koloni. Miła pani ekspedientka z miejscowego sklepiku ( baaardzo sympatyczna ;) ) wytłumaczyła mi jak dojechać bocznymi drogami do Kończyc, gdzie miałem planowo przekraczać granice. Oczywiście po drodze jeszcze z 2 razy zerwałem łańcuch. Przy którymś to spinaniu zauważyłem uszkodzone ogniwo. No niestety nie miałem żadnego zapasowego na wymianę a skracanie nie wchodziło w rachubę ( łańcuch już od nowości był dwukrotnie skracany ) stąd też trzeba było się przygotować na częste zrywanie i spinanie.


Rynek w Karvinie.



Z Kończyc już znajomą trasą ruszyłem w stronę Bielska przez Pruchne, Drogomyśl, Landek ( tam doświadczyłem namiastki terenu ) i Mazańcowice. W okolicach Trzech Lipek postanawiam jednak skrócić łańcuch ale skutek był jeszcze gorszy - zrywam go za każdym mocniejszym naciśnięciu na pedały.

A co do samej jazdy?? Powiem tak: SPD to piękna rzecz!! :). Kręciło mi się po prostu wybornie. Jeszcze nigdy tak dobrze mi się nie jechało, sama rozkosz. Aż czasami byłem w szoku jakie ja prędkości osiągam :). Teraz pora na test w terenie :).

P.S. Zdjęć wyjątkowo jak na mnie mało. Powód - nie zabrałem ze sobą aparatu bo padł mi wyświetlacz. Asekurowałem się tylko komórką.



Kategoria Międzynarodowo


Dane wyjazdu:
154.85 km 16.50 km teren
07:52 h 19.68 km/h:
Maks. pr.:67.00 km/h
Temperatura:24.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2360 m
Kalorie: kcal

Dream Babia Góra Tour 2012

Wtorek, 10 lipca 2012 · dodano: 16.07.2012 | Komentarze 3

Długo oczekiwana wyprawa!!!!
Przygotowania trwały do niej od momentu "ponownego nasmarowania" kolana :). Można by rzec, że sam pomysł wjechania na Babią narodził się już w zeszłym roku, kiedy to dostałem propozycję uczestnictwa w takiej oto wyprawie lecz niestety pogoda i robocze weekendy przeszkodziły mi w niej. Ponownie do pomysłu powróciłem w tym roku podczas kuracji glukozaminowej i zacząłem się pomału przygotowywać by ostatecznie w lipcu zdobyć Górę Matkę :). Niestety po otrzymaniu lipcowego grafiku mina mi troszkę zrzedła, gdyż wolnych terminów nie było za dużo, dni wolne od pracy (weekendy) całkowicie odpadały ze względu na sporą ilość turystów na szlakach, więc trzeba było się modlić o dobrą pogodę. I stało się - padł termin na 10 lica :). Prognozy były optymistyczne więc ruszyłem :).


Babią Górę (1725 m.n.p.m.) zdobyłem 10 lipca 2012 roku o godzinie 12:29!!!



Godzina zero :).

Ale zacznijmy od początku!!! Dlaczego "Dream" Babia Góra?? Otóż dlatego, że przez cały czas jazdy/postoje towarzyszyła mi prawie cała dyskografia zespołu DREAM THEATER :). Nota bene jednego z moich ulubionych. A dlaczego "prawie cała"?? Ponieważ ja jako wielki fan Mike'a Portnoy'a uznaję Dream'ów tylko z Nim.
Start zaplanowałem na godzinę 6:00. No niestety standardowo miałem lekki poślizg ale i tak na dzień dobry do mojego ucha wpłynął kawałek "6:00 (Six O'Clock)" z płyty "Awake" (nie ma tu żadnego przypadku - ten utwór był z góry zaplanowany :) ). Do granicy w Korbielowie dotarłem, tak przynajmniej mi się wydaję, szybko bo w ciągu 2,5 godziny. Po drodze zrobiłem sobie tylko krótką przerwę w Jeleśni i w Korbielowie na uzupełnienie płynów.


Stara Karczma w Jeleśni.




Widok na Oravska'ą Polhora'ę i Pilsko.


W tle Babia Góra. Od strony słowackiej nie wygląda tak okazale jak od naszej.



Asfaltową część Słowacji pokonałem szybko bo przeważnie jechało się w dół :). No cóż przyszedł czas wjechanie na szlak górski na Babią. Mowa tu oczywiście o szlaku żółtym. Powiem szczerze!!! W zasadzie jest on prawie całkowicie przejezdny. Są tylko może 2/3 momenty, gdzie trzeba było rower prowadzić. Powodem tego był w pierwszym przypadku strasznie zniszczony szlak (mnóstwo dużych i luźnych kamieni), a w drugim to już ingerencja człowieka polegająca na utwardzeniu szlaku poprzez wyłożenie szlaku dużymi, płaskimi skałami lecz niestety nie do końca dobrze spasowanymi. Co do stromizn to są w zasadzie tylko 2 odcinki naprawdę strome ale nie są dłuższe niż 100 metrów. Mowa tu o prawie już ostatnim podejściu i krótkim odcinku zaraz po przekroczeniu mostku (może kilometr od początku szlaku).


Początek żółtego szlaku na Babią.




Do góry trzeba było prowadzić, ale w dół...bajka :).




Utwardzony odcinek szlaku - pieszo i w dół fajnie ale pod górę już trzeba było się trochę nagimnastykować.


Troszkę babiogórskiej fauny :).


Widoczek na Słowację.


Jak widać dało się wjechać ;).


Tu już tak wesoło nie było..

Czas wjazdu na Babią Górę wyniósł mnie 3 godziny czyli o jakieś 40 minut szybciej niż przewiduję piesza wędrówka. W ten czas trzeba jednak wliczyć mnogość odpoczynków, bo niestety kamerdolce na trasie robiły swoje :). Ogólnie wjazd oceniam bardzo dobrze i jestem pozytywnie nim zaskoczony. Nie podejrzewałem, że będzie tak łatwo :). Co prawda miałem parę niespodzianek na trasie ale były one wyłącznie spowodowane zmianą samego szlaku (w pamięci miałem troszkę inny obraz).
Zaraz przed szczytem musiałem troszkę zmienić trasę i wbić się na zielony szlak ponieważ Słowacy zmienili ścieżkę w schody, a ja chciałem finiszować na rowerze, a nie z rowerem na ramieniu :). Ostatnie metry - na Bike'u :). A to zdziwienie turystów - BEZCENNE!!!! :).


Jak dotąd najwyżej :).


Przerwa na Diablaku.

Na samym szczycie nie spędziłem dużo czasu, może 20 minut. Powodem był brak ładnych widoków na Tatry (w zasadzie nie było ich w ogóle widać) i zimny wiatr. Dzięki bogu zabrałem ze sobą rękawki bo bym chyba umarł z zimna :D. Oczywiście zrobiłem "lekką" niespodziankę turystom. Miny ich i zdziwienie były genialne jak zobaczyli bikera na tej wysokości :).

No przyszedł czas na najlepszą zabawę, a mianowicie na ZJAZD!!! Oj jak ja lubię taki techniczny zjazd!!! Mmmmnnnmm po prostu bajka!!! Najlepszy był chyba zjazd po owych schodach ze szczytu :). Po prostu istna rowerowa ekstaza. Co prawda trzeba było być strasznie uważnym, żeby nie przelecieć przez kierownicę, ani nie zahaczyć "podwoziem" ale z chęcią bym to powtórzył :). Dalsza część zjazdu też była niczego sobie. Powiem tak - w naszych Beskidach można się sporo nauczyć, w szczególności w Beskidzie Małym i Śląskim - mowa tu o stromych , mega kaministych zjazdach. Nie wszyscy je lubią, a ja je kocham.


Hehe tablicę zauważyłem dopiero przy zjeździe :).


Pożegnanie z Babią Góra. Oj dałaś mi mnóstwo frajdy.

Asfaltową cześć drogi powrotnej trochę urozmaiciłem - w Pewli Małej skręciłem na Rychwałdek (krótkie odwiedziny u Babci) i przez Moszczanicę, Miedzybrodzia dotarłem do Bielska. Oczywiście na sam koniec trzeba było się trochę zmasakrować i wjechałem na Przegibek. Tam oczywiście kryzys, ale nie spowodowany brakiem sił tylko atakiem skurczy w łydce. Na kryzys potrzebne jest lekarstwo, a moim był masaż i Bikerka, którą goniłem do samej przełęczy. Niestety ona zawróciła do Międzybrodzia więc nie udało się pogadać :(.

A że sukces trzeba oblać, o tym każdy wie, więc podkoczyłem do Rock Galerii na szklaneczkę/i :) Ballantine's z colą :).




Dane wyjazdu:
154.08 km 2.00 km teren
06:48 h 22.66 km/h:
Maks. pr.:72.00 km/h
Temperatura:35.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1700 m
Kalorie: kcal

RiversideTour - PL/SK/CZ

Wtorek, 3 lipca 2012 · dodano: 11.07.2012 | Komentarze 3

Pierwszy taki wypad w moim życiu. Po pierwsze zaliczyłem 3 kraje podczas jednego tripu (Polskę, Słowację i Republikę Czeską), po drugie - towarzyszyła mi tylko muzyka jednego wykonawcy (cała dyskografia Riverside )i po trzecie - nowy rekord dystansu dziennego :), a wszystko to w ramach przygotowań do Dream Babia Góra Tour 2012. Założenie tripu było proste, a mianowicie dostanie się na tzw. Trójstyk granic Pl/CZ/Sk, wjazd na terytorium Słowacji, a później przez Czechy do Cieszyna i to wszystko asfaltowymi drogami. Powiem tak, wyznaczenie trasy nie należało do wybitnie prostych czynności, bowiem największy problem stanowiły Czechy, a dokładnie kiepska sieć dróg. Ale dokładnie poniżej :).

A tu mała dygresja :) : PLAYLISTĘ skomponowałem tak aby piosenki leciały chronologicznie tzn. zacząłem od pierwszego albumu "Out Of Myself", a zakończyłem na epce "Memories In My Head". Oczywiście była to prawie cała dyskografia (nie miałem tylko pierwszej "płyty" zwanej po prostu "Riverside", gdyż utwory z tej płyty znajdują się na oficjalnie pierwszej studyjnej płycie "Out Of Myself" ). Playlista obejmowała również wszystkie single i płyty koncertowe czyli w sumie jakieś 8 godzin 14 minut i 31 sekund :).


Od tego kawałka rozpocząłem trip.


Polska część RT.
Cel - Trójstyk!!!
Jak się tam dostałem z Bielska?? Banalnie :D. Wpierw kierowałem się na Szczyrk by, tym razem klasycznie, wjechać na Przełęcz Salmopolską, później zjechałem do Wisły Czerne, wdrapałem się na Przełęcz Kubalonkę, zjechałem do Istebnej i przez Jaworzynkę dostałem się do celu.
Nie powiem ale upał (35 st.C. w cieniu) dawał się we znaki. Wjazd na Salmopol i Kubalonkę delikatnie mówiąc - zmęczył mnie :). Wylałem z siebie niesamowite ilości wody. W szczególności Salmopol dał mi popalić. Może dlatego, że dopiero się "rozkręcałem" :). Kubalonka- no cóż, tym razem inaczej bo wjechałem na nią od strony Jeziora Czerniańskiego. Bardzo fajny podjazd, rzekłbym nawet chyba ciekawszy niż klasycznie od Wisły ale to już kwestia gustu. Fajna wąska droga, zerowy ruch i sporo atrakcji (zamek Prezydenta RP). Dalsza część trasy (polska część) to już uczta dla oczu. Tereny Istebnej, Jaworzynki są po prostu przepiękne.. Śmiem nawet twierdzić, że widokowo był to najlepszy odcinek z pośród tych 154 kilometrów.


W Szczyrku natrafiłem na zgrupowanie młodych rumuńskich skoczków.


Jezioro Czerniańskie.


Tuż pod zamkiem prezydenckim.




Trochę historii - pomnik Pawła Stelmacha - przywódcy polskiego odrodzenia narodowego na Śląsku Cieszyńskim w XIX wieku (Istebna).


Pomnik bohaterów poległych w walkach o wolność w latach 1939-45 (Istebna).








Tróstyk granic - spodziewałem się górki, a była dolinka :).



Słowacka część RT.
No cóż mogę powiedzieć?? Na pewno najkrótszy odcinek, widokowo kiepściutki, ale zaliczyłem kilometr terenu. Powiem więcej - dzikiego terenu :). Jechałem szlakiem zielonym wpierw ścieżką, później drogą by zakończyć w wodzie :) [drogą płynęła rzeczka]. Dalszy odcinek spędziłem na podpatrywaniu życia codziennego miejscowych Słowaków.




Miejscowość Svrčinovec.

Czeska część RT.
Jak już wcześniej wspominałem wyznaczenie trasy przez Czechy nie było za łatwe. Powodem byłą kiepska sieć dróg. Zaraz za granicą słowacko-czeską rozpoczynała się autostrada. Jedynym sposobem jej ominięcia była przeprawa przez góry, ale to nie wchodziło w rachubę bo, albo bym nadrobił mnóstwo kilometrów, albo musiałbym skrócić i to znacznie część słowacką. Zatem wybrałem wersję autostradową. Dzięki bogu musiałem przejechać autostradą tylko 300 metrów by wbić się na zjazd na miejscowość Mosty u Jablunkova. Ufff gdyby czeska policja mnie zgarnęła to by były jaja :D. Dalej, bo aż do Jablunkova śmigałem w spokoju droga, która nota bene była bardzo przyjemna, gdyby nie ten upał. Po drodze mijałem basem i aż chciało się wskoczyć ale czas gonił :(. Za Jablunkovem zaczęła się najgorsza część całego tripu - mega ruchliwa droga, która prowadziła aż do Czeskiego Cieszyna. No niestety nie dało się jej ominąć bo nadrobił bym mnóstwo kilometrów. W Trzyńcu (Třinec) zrobiłem sobie krótką przerwę i ruszyłem dalej.


hehe.




Třinec.


Huta żelaza w Trzyńcu.



Polska część RT.
W Cieszynie zrobiłem sobie przerwę na "obiad" (kebab) i ruszyłem w stronę Bielska przez Goleszów, Górki Wielkie/Małe, Jaworze. Gdzieś w Goleszowie załamała się pogoda i słońce przerodziło się w deszcz i burzę. Oj potrzebna mi była taka pogoda - niesamowite orzeźwienie na sam koniec.



Tą jakże morderczą wyprawę podsumowałem szklaneczką Whisky'acza z colą w Rock Galerii na starym rynku w B-B :).




Dane wyjazdu:
56.92 km 42.00 km teren
05:00 h 11.38 km/h:
Maks. pr.:65.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1740 m
Kalorie: kcal

Pechowe Czechy.

Wtorek, 26 czerwca 2012 · dodano: 04.07.2012 | Komentarze 8

Tym razem trochę inaczej niż zawsze :). Po pierwsze nie był to samotny trip, ale z Ludwikonem; po drugie - nie rozpocząłem trasy z pod mieszkania, ale dojechaliśmy sobie autem do Ustronia skąd rozpoczęliśmy trip. Dlaczego z Ustronia? Powód banalny - ograniczony czas na wypad. Oczywiście żeby było zabawnie to na dzień dobry musieliśmy zmienić początek trasy gdyż mapa zbytnio nie zgadzała się z rzeczywistością - tam gdzie miała być droga i szlak tam był teren prywatny ogrodzony płotem :D. No nic, lekka korekta trasy i siedliśmy na bike'i i ruszyliśmy żółtym szlakiem (wpierw pieszym, a później rowerowym) w stronę granicy polsko-czeskiej (Cisownica-Nydek). Nota bene owy szlak rowerowy miał być, jak to było opisane, ciężki :). No może dla szosówki :D :D. Następnie wbiliśmy się na czerwony szlak by dostać się pod Wielką Czantorię. Trasa bajka - mnóstwo singiel track'ów. My niestety jechaliśmy pod górę, ale w dół była by kosmiczna ekstaza. Ostatnie 500 metrów było już tak strome, że trzeba było prowadzić bike'i.




Szkoda, że nie wracaliśmy tą trasą :(

Na Wielką Czantorię wyjechaliśmy niebieskim szlakiem (fajna szeroka droga). Niestety na szczycie nie siedzieliśmy długo bo wiał zimny wiatr, a ja oczywiście byłem w krótkim rękawku (na dole było 20 st. więc nie widziałem sensu zakładania czegoś cieplejszego ) :).





Z Czantorii ruszyliśmy wzdłuż granicy w stronę Wielkiego Stożka. Bardzo fajna trasa ze sporą ilością wymagających podjazdów i ciekawych zjazdów. Niestety jest to szlak dość mocno uczęszczany przez turystów stąd trzeba było uważać na downhill'ach, żeby nikogo nie potrącić. A co najważniejsze - te widoki na Beskid Śląski- genialne :).


Soszów Wielki.




To sem ja :).

Na Wielkim Stożku mała przerwa, podczas której nastąpiła mała zmiana planów co do dalszej podróży. Mianowicie pierwotnie mieliśmy zjechać do Istebnej, przekroczyć granice z Czechami by z powrotem wbić się na czerwony szlak, którym to zaczynaliśmy przygodę w czeskiej krainie :). Ale wybraliśmy wersję inną. Co prawda zjechaliśmy do Istebnej (żółty szlak) ale granicę przekroczyliśmy w zupełnie innym miejscu, rzekłbym nawet trochę nielegalnie i ruszyliśmy asfaltem w stronę Jablunkov'a. W końcu trzeba poznać choć trochę życie codzienne i kulturę Czechów :D.




A tu już widoczek z powyższych skał.




Nazwijmy to lekko nielegalne przekroczenie granicy :D.


Jablunkov.

W Jablunkov'ie przerwa na "małe co nieco" (Radegast) i dalej ruszyliśmy w trasę, wpierw niebieskim szlakiem, później żółtym by docelowo wbić się na czerwony (owy pierwotny). Na Filipce czekał na nas mały singielek, co prawda z deczka zarośnięty ale i tak fajny. A później???? To już tylko bajka :) Genialny, mega szybki zjazd do Nydka (Nýdek). Początkowo szeroka,kręta, szutrowa droga (Vmax 60km/h), a później równie szybka, kręta, ale tym razem asfaltowa droga (Vmax 65km/h.) No niestety na dole złapałem kapcia :(. Jak się okazało dętki nie dało się skleić, gdyż wentyl był uszkodzony więc wykorzystałem zapasową gumę. W zasadzie chciałem wykorzystać :(. Jak się okazało zapasowa miała 6 dziur a ja miałem tylko 3 łatki. OJ spędziłem tam mnóstwo czasu na szukaniu dziur i ich łataniu. Dzięki pomocy Ludwikona, który specjalnie się cofał, żeby mi pomóc, i mieszkańca Nydka udało mi się załatać dziury (WIELKIE DZIĘKI CHŁOPIE ZA ŁATKĘ). A skąd się wzięło tyle dziur?? Już tłumaczę. Ową pechową dętkę zapewne miałem źle pozwijaną w sakwie podsiodłowej i kiedy ją otwierałem widocznie za każdym razem musiałem ją przecinać zamkiem. Mam nauczkę na przyszłość!!!!! Niby wszystko było by pęknie, ale jak pech to pech!!! Ujechałem może 300 metrów i co??? Znowu flaka!!!! Oj jaki byłem wkur..ny!!!! Do granicy brakowało mi może 3 kilometry plus jakieś 2 do samochodu. No nic rower na ramię i w wielkiej wkurwie szedłem do granicy. Po drodze spotkałem Czecha, który zaoferował mi podrzucenie ale niestety w przeciwnym kierunku. W miedzy czasie jak ja niosłem rower Ludwikon pojechał po auto by ostatecznie ściągnąć mnie z granicy w Cisownicy. Można by rzec, że miało być tak pięknie, a skończyło się wiadomo jak.